Najnowszy krzyk mody
Patrząc wstecz jak żyły, prowadziły dom, wychowywały dzieci nasze babcie i prababcie, nabieram przekonania, że możemy się od nich naprawdę sporo nauczyć. Myślę też, że wiele sposobów życia i kilka idei, którymi dzisiaj żyje świat kiedyś już było aktualnych tylko nikt tego nie nazwał. Dzisiaj modne trendy jak recycling, zero waste czy ekologia to żadna nowość. Często te działania wynikały z biedy lub niedostatku i były po prostu częścią codzienności.
Dzisiejsze czasy zmusiły nas do ochrony środowiska, segregacji śmieci oraz ograniczenia produkcji odpadów domowych. Mamy w domu kosze, worki, wiaderka. Jedne na plastik, inne na szkło, odpady organiczne, papier. Nosimy ze sobą szmaciane torby, kupujemy rzeczy pakowane w papier. Ubieramy się w tanich armatnich (też mnie bawi ta nazwa), szyjemy, przerabiamy, szydełkujemy, zachwycamy się DIY (Do It Yourself czyli zrób to sam). Bardzo słuszne działania i przyszłe pokolenia nam za to podziękują tylko… to wszystko już było.
Recykling płynął w żyłach
Śmieci to się już dawno segregowało, bo organiczne to wyrzucaliśmy na gnojownik albo dla kur. Papier leciał na rozpałkę do pieca. Plastik? Plastiku to było niewiele, a te kilka pudełek po margarynie albo śmietanie gospodynie skrzętnie zbierały na rozsady do ogrodów. Słoiki to wiadomo na przetwory. Słoiki zbieram do dzisiaj i do białej gorączki doprowadzają mnie słoiki z plastikowymi nakrętkami. Niby można w nich trzymać przyprawy czy np. szpilki ale czy tak trudno sprzedawać masło orzechowe w normalnym twiście?
Tani Armani babci Józi
Ciuchy to dopiero była historii! Najpierw były drogie, a potem albo ich nie było, albo były w kolorze zużytej szmaty. Palec pod budkę która pani miała sweter z kowarskiej wełny i batikową spódnicę z tetrowej pieluchy? Tu już mówimy o życiu w latach 70-80. dwudziestego wieku, ale przeróbki, prucia, przeszycia praktykowały już nasze babcie od lat.
Maszyna do szycia to był bardzo ważny sprzęt prawie w każdym domu, gdzie było kilkoro wiecznie rosnących dzieci. Moja babcia miała pięknego Singera napędzanego oczywiście siłą mięśni :)) Można było szyć bez prądu, przy świetle lampy naftowej.
Ile powstało dzięki tej maszynie kreacji! Przerabiało się suknie, doszywało falbanki jak dziewczynka urosła, nicowało garsonki (kto wie co to nicowanie?), przerabiało suknie ślubne na komunijne, a komunijne na kreacja balowe. Żaden skrawek materiału, guzik, zamek błyskawiczny, gumka nie mogły się zmarnować. Wszystko można było wykorzystać, przeszyć, przerobić. Jak zostawały skrawki zbyt małe żeby uszyć coś dla dziecka to starczało chociaż na sukienkę dla lalki.
Zdekompletowanymi guzikami można było się świetnie bawić, grać w „kamyczki” albo uczyć się przyszywania ich na niepotrzebnych już ścinkach. Każda kreacja była trochę inna, wzorowano się na miejscowe elegantki, ale każdy dom miał swój sposób szycia. Wiele czasu poświęcały gospodynie też na łatanie chłopięcych portek, przeszywanie pościeli, wszywanie klinów kiedy mężowi się przybrało.
Krzyk mody spod Łucznika
Sporo szyto ręcznie. W muzeum w Ziębicach wyeksponowano kilka niewielkich maszyn do szycia. Służyły one do małych przeróbek, przyszywania łat i klinów. Ech, w moich rodzinnych stronach urządzenia zupełnie nieznane, babcia byłaby zachwycona taką maszyną. Muzeum ma też w swoich zbiorach krawieckie nożyce firmy Wilkinson – rzecz kompletnie nie do zdobycia.
W latach siedemdziesiątych zeszłego stulecia obiektem pożądania był szafkowy albo walizkowy Łucznik. Kto miał maszynę do szycia Łucznik i ogarniętą szyciowo mamę lub babcię, to mógł zadać szyku i wyróżnić się z tłumu. Na szczęście moda w tamtych latach była bardzo łaskawa dla osiągnięć kreatorskich naszych mam. Modne było wszystko co kolorowe, patchworkowe (wtedy chyba mówiło się z łatek), luźne, ciągnące się, a przede wszystkim oryginalne. Szyło się spódnice z trzech falban” z za małych spódnic albo bluzek. Spódnice na bazie spodni dżinsowych, przerabiało się, farbowało i wykorzystywało materiały do ostatniego skraweczka. Wykroje braliśmy z Burdy albo od koleżanki, rysowaliśmy na starych gazetach i zszywaliśmy. Nikt nie uczył się konstrukcji ubioru, zawsze jakoś się przeszyło, udrapowało może niezgodnie ze sztuką, ale oryginalnie.
Szyło się z biedy, z powodu walki z wszechogarniającą szarzyzną albo z braku potrzebnych ubrań. Moje pierwsze spodnie narciarskie sprawiła mi mama ze starego prochowca i jeszcze na rękawice starczyło z resztek. Było mi ciepło, portki nie przemakały tak jak dżinsy marki Odra koleżanek, a do tego jak ekologicznie i jaki piękny DIY i jakie zero waste.
Zero Waste wymyśliły nasze babcie
Sztrykowanie i heklowanie to następne działanie teraz wpisujące się w trend zero waste naszych babć. Pruto, prano, zwijano w kłębki i nie zmarnował się ani jeden kawałeczek włóczki. Jak już zostały resztki w różnych kolorach to robiło się chociaż kapcie dla gości albo ciepłe skarpety na zimę. Wymieniano się wzorami serwet, rozpiskami na swetry i wymyślne czapki a’la toczki. Wtedy jeszcze zimy były zimami, a dzieci dużo przebywały na dworze. Nikt nie słyszał o ubraniach funkcyjnych i skarpetach termoaktywnych. Wełniany sweter z resztek wełny kowarskiej i skarpety ze ścinków musiały wystarczyć i wystarczały. Dzieciaki były ubrane ciepło, naturalnie i przez to dużo mniej chorowały.
Zero waste i pro eko to jeszcze szereg innych działań naszych babć. Na zakupy chodziło się zawsze z torbą lub koszykiem. Nikt nie wyrzucał jedzenia, a co najwyżej karmił resztkami zwierzęta. każde opakowanie było wykorzystywane, aż do kompletnego zużycia. W torebkach po mące i cukrze Trzymało się zebrane z ogrodu nasiona i zioła, w plastikowych pudełkach siało się warzywa na rozsady, reklamówkę nosiło się, aż do starcia obrazka. Meble służyły wiele lat, nikt nie kupował ręczników papierowych, chusteczek i ściereczek z mikrofibry. Kto ma jeszcze chusteczki do nosa z materiału? A może macie jeszcze chusteczki z pięknie wyheklowanym obrębieniem (czy młodzież wie o co chodzi?).
Jednorazowe ubrania? Nie sądzę!
Mam na strychu starą szafę w której trzymam różne ubraniowe „przydasie”. Wiem, wiem następna idea to minimalizm. Znamy i nie praktykujemy. Może kiedyś napiszę dlaczego. W tej szafie czasami grzebie moja nastoletnia córka. Latem wygrzebała letnią sukienkę na ramiączkach, którą mi mama uszyła w latach osiemdziesiątych w akcie desperacji, bo w sklepach nie było nawet sukienek w kolorze brudnej szmaty.
Sukienka jest uszyta z RFN-owskiego, drukowanego w ludowe wzory… fartucha kuchennego. To się nazywa inwencja twórcza! To się naszywa zero waste. Kreator mody mógłby się sporo nauczyć. Sukienka dzisiaj wygląda bardzo oryginalnie i jest w tak modnym obecnie stylu ”folkowym”.
Zimą wygrzebała córka moja czapkę w modnym dzisiaj „stylu norweskim” zrobioną na drutach z absolutnych resztek włóczki oraz skarpety z resztek, resztek. Skarpety są praktycznie nowiutkie, zrobiła je kilka lat temu śp. teściowa mojej szwagierki. Starsza pani jak to dawne gospodynie nie umiała siedzieć bezczynnie. Była już bardzo chora, prawie nie chodziła i bardzo słabo widziała, ale koniecznie chciała być przydatna. Umiała robić na pamięć skarpety na czterech drutach. Cała rodzina zbierała starszej pani niepotrzebne swetry, szaliki i inne wełniane rzeczy. Wnuki pruły i zwijały w kłębki, a kobieta odwdzięczała się skarpetami. Jedna z par przeleżała nieużywana kilka lat w starej szafie i teraz dzielnie służy mojej córce w zimowe dni. Jest cieplejsza i „przytulniejsza” niż skarpety termo i funkcyjne ze sklepu na D.
A Wam co ciekawego uszyły babcie, mamy, ciocie? Co przerobiły i co z tego wyszło?