Pierwszy post na blogu akurat 8 marca. Fajna data, łatwa do zapamiętania i taka kobieca. W tym wpisie mam się przedstawić i napisać dlaczego Milma i ta działalność. Chyba będzie długo.

Dlaczego MILMA?

Milma to skrót od Milin czyli miejsca gdzie mieszkam i Machnik czyli mojego nazwiska. Skrót powstał już 14 lat temu kiedy przeprowadziliśmy się na wieś i założyliśmy skrzynkę mailowa. „Może to będzie kiedyś nazwa naszej firmy” rzekł wtedy ojciec naszych dzieci. Słowo ciałem się stało chociaż przyszło mi na to poczekać kilkanaście lat.

Kiedyś prowadziłam zupełnie inne życie niż dzisiaj. Mieszkaliśmy w centrum Wrocławia, na 5 piętrze, w dwupokojowym mieszkaniu z ciasną kuchnią. Pracowałam w Biurze Podróży. Bardzo lubiłam swoją pracę, wyjazdy, spotkania z ludźmi, ciągle coś się działo. Praca oprócz tego, że ciekawa była też bardzo czasochłonna.

Kiedy którejś wiosny nie zauważyłam kiedy przeszła w lato, bo nie zdążyłam być ani razu w parku czy lesie to powiedziałam stanowcze: DOŚĆ. Tak się nie da żyć! Zaczęliśmy zatem szukać domu pod miastem, by trochę zmienić to co nas uwierało. Bardzo ważnym wyznacznikiem w poszukiwaniach była… duża kuchnia. Z jednej z wypraw w poszukiwaniu nowego miejsca na ziemi, nasze córki przywiozły orzechy, wyzbierane w ogrodzie. Właśnie wtedy poczuliśmy, że to jest to. O orzechu będzie jeszcze kolejny wpis.

Nowe rozdanie

Tak w grudniowy, bardzo mroźny dzień, tuż przed świętami Bożego Narodzenia sprowadziliśmy się z dziećmi i psem do Milina. Pies to było spełnienie marzeń. Nie, nie dzieci, ale moich. Pojechaliśmy po niego zapakowani po sufit z brzęczącą suszarką na pranie i choinką na dachu do Ziębic. Mieliśmy go wybrać z ósemki rodzeństwa. Znacie film „Marley i ja”? To u nas było zupełnie inaczej ) Pies był tylko tej samej rasy.

Biszkoptowy Labrador Retriever – najbardziej zwariowany pies na świecie. Jako niedoświadczeni hodowcy wybraliśmy największego i najżywszego szczeniaka. W drodze do naszego nowego domu piesek siedział mi na kolanach, bo już nigdzie nie było miejsca i ze strachu się…no wiecie. Spodnie miałam całe mokre, a to był grudzień. Bardzo mroźny grudzień.

Tak dotarliśmy w środku nocy z psem i śpiącymi dziećmi do Milina do naszego nowego-starego, nieogrzanego domu. O domu napiszę jeszcze i Ziębice też są ważne, ale o tym innym razem. Następnego dnia zaczęliśmy się ogarniać, napaliliśmy w kominku i nakarmiliśmy psa (czy też macie skojarzenie z tą piosenką?). Karmienie psa szczerze przeraziło ojca naszych dzieci, bo dużą puszkę karmy połknął na raz. Pies, nie Krzysiek. Wkrótce stał się znanym w okolicy poszukiwaczem strawy, co i jedzeniem ze świnkami nie pogardził.

Z psem trzeba było na spacer. Ubraliśmy się ciepło i wyruszyliśmy w stronę lasu. Wtedy bezpowrotnie zakochałam się w tej okolicy. Zawsze czułam się bardziej Dolnoślązaczką niż Polką, ale wtedy poczułam się jeszcze bardziej związana z tym regionem. Ta nasza i obca ziemia stała się moim miejscem do życia. Historia wyziera tu z każdego miejsca, historią tutaj się oddycha. Jeden wielki kociołek w którym mieszają się tradycje, historie i smaki. Historia ani smutna ani wesoła, taka nasza, życiowa. Brak jej czasami kolorów, smaków i przede wszystkim ciągłości, ale i tak jest cudowna. Chcę Wam ją przybliżyć, pokazać, dać poznać, zrozumieć, a przede wszystkim posmakować.

Znowu zaczynam

Tak jak kilkanaście lat temu zaczynam nowy rozdział w swoim życiu. Po setkach godzin warsztatów prowadzonych z dziećmi i młodzieżą, chcę by stało się to także moim źródłem utrzymania. Wchodzę w nowy dla mnie świat. Zapraszam do mojego fanpage’a (KLIKNIJ TUTAJ) , a bardzo niedługo także na stronę internetową. Trzymajcie kciuki i udostępnijcie, jeśli była to dla Was ciekawa historia.